wtorek, 8 września 2015

Z gór do miasta

Pobudka lekko po szósmej, szybki prysznic, skromne śniadanie i komu w drogę temu Trampki, więc przed 11:00 jedziemy się zatankować. Nocleg w Žablijaku należał do najgorszych na wyjeździe. Zimno i ogólny syfek wszędzie, ale chociaż parę euro zaoszczędzone. Jedziemy zatem. Pierwszy raz od 2 tygodni kurtka uzbrojona w membranę, otwory wentylacyjne pozapinane i grzanie manetek na skromne 40%. Wjeżdżamy w Durmitor. Sporo tu ludzi na całkiem fajnych rowerach, jednak singli jak okiem sięgnąć nie widać. Jadwiga Pizga. Krajobraz surowy jak klimat. Na przełęczy (1900m npm) mamy około 8*C, widoki jednak wynagradzają wszystko. To mniej więcej tak jakby na parę chwil znaleźć się na księżycu. Tylko gdzie niegdzie gatunek ludzki uprawiający selfiezachwyt. Po drodze wyprzedzamy Czechów na Authorach,  tfu.. na Hondach. Parka na Crosstourerze, a za nimi dziewczyna za sterem czerwono białej Afryczki. Jadą w przeciwdeszczówce mimo braku deszczu, więc albo im mega zimno albo my sprawdziliśmy zła prognozę. Północno - zachodni wyjazd z Durmitoru to szereg serpentyn wijących sie przez dziesiątki tuneli wydrążonych w skale, a to wszystko z widokiem na głęboki kanion rzeki Pivy z turkusową wodą w korycie. Jak z foto konkursu National Geographic. Mimo, że jestem w Czarnogórze trzeci raz to nie mogę poprostu przejechać. Co chwilę jest kierunkowskaz, pobocze, aparat. Agata zachwycona, mówi, że najładniejsze krajobrazy ever, mimo że nadmorskie wybrzeże nas nieco rozczarowało. Faktycznie Czarnogóra miażdży różnorodnością i przyrodą. Po drodze mijamy co trzecie auto z tablicami z PL. Do tego dziesiątki motocykli, mimo utrzymującej się nadal piździawki. Cyk, myk pyk i przejeżdżamy granice z Bośnią, a wszędzie powiewają flagi serbskie. Niesnaski między krajami Bałkańskimi są mocno zawiłe. Ci nie uznają tamtych, tamci tych, Ci uważają że należą do tych a tamci, że są odrębni itd.. Ambaraz. Jakość nawierzchni diametralnie spada, dziury, fragmenty szutrowe i ślisko. Głównie za sprawą wszędzie leżących krowich placków i wielu plam oleju wylatującego z aut. Kierujemy się na Mostar. Droga meandruje między górami niczym student wracający z mocno zakrapianej imprezy. Agata narzeka na ból ramion. Chciałaby trochę dłużej na wprost ale tu się tak nie da. Zatrzymujemy się więc w przydrożnej knajpie na szamke. Something without meat, Please. Młoda dziewczyna bez brwi przynosi sałatki, fryty, kawkę i mięte pląsając w rytm muzyki grającej z tv gdzie leci Bośniacko Herzegoviński Big Brother. Wszystko bagatela 8 ojro. Lecimy dalej. Kilka km przed Mostarem stajemy na stacji, żeby przylookać na mapie ulice na której klepnęliśmy dzień wcześniej nocleg. Mapy nie mają, ale jest wi-fi więc sprawa rozwiązana. Przemiła Magdalena przyjmuje nas w swym mini Hostelu wyjaśniając dokładnie wszytko co i jak. Motki na podwórko a my pod prysznic i do miasta. Stary Mostar wraz z zabytkowym mostem wbił nas w ziemię. Na ulicach nowe elewacje budynków przeplatają się z tym pamiętającymi wydarzenia z 1993r. Ślady po kulach, powybijane okna są tu jeszcze łatwo zauważalne. Jednak stare miasto wygląda jakby zatrzymało się w czasie. Wracając do domu wstępujemy do restauracji reklamującej się jako Narodowa Restauracja Bałkanska działająca od 1967r. Wychodzimy z niej a raczej wytaczamy się pełni jedzenia po uszy. Chyba zostaniemy tu jeden dzień dłużej..

Dystans: 240km (Zabljak-Mostar)


















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz